Cztery
godziny do meczu Rumunia - Albania w Lyonie. Jadę tramwajem z
lotniska Saint-Exupery na stadion. Tramwaj zdaje się unosić w
powietrzu, żadnej w tym winy motorniczego, po prostu Albańczycy
rozpoczynają już teraz swój mecz. Okrzykom i przyśpiewkom nie ma
końca. Tramwaj płynie. Wielu z nich nic nie zapamięta
z meczu, który jak się później okaże będzie jednym z
najbardziej pamiętnych w dziejach albańskiej
piłki. Do stadionu mamy około siedem przystanków. Na każdym z
nich stoimy dużej niż powinniśmy. Moi kompani spod znaku
dwugłowego orła w ekspresowym tempie opróżniają zawartość
swoich żołądków do pobliskich koszów na śmieci. Alkohol i upał
zbierają żniwo. Motorniczy stara się być wyrozumiały i cierpliwe
czeka aż zechcą łaskawie wrócić do tramwaju.
Dojeżdżamy wreszcie do stadionu, a uściślając jesteśmy około kilometra od niego. Policja nakazuje nam wsiadać do darmowego szynobusu, który zawiezie nas pod bramę główną. Na szczęście udaję mi się wymknąć z rozśpiewanego orszaku i przesiadam się na metro. Bycie na stadionie we Francji 3 godziny przed meczem to zły pomysł. Można umrzeć z nudów. Niestety pod tym względem organizatorzy nie stanęli na wysokości zadania, nie zapewniając kompletnie nic, co potrafiłoby ulżyć w mękach, związanych z oczekiwaniem na mecz.
Dojeżdżamy wreszcie do stadionu, a uściślając jesteśmy około kilometra od niego. Policja nakazuje nam wsiadać do darmowego szynobusu, który zawiezie nas pod bramę główną. Na szczęście udaję mi się wymknąć z rozśpiewanego orszaku i przesiadam się na metro. Bycie na stadionie we Francji 3 godziny przed meczem to zły pomysł. Można umrzeć z nudów. Niestety pod tym względem organizatorzy nie stanęli na wysokości zadania, nie zapewniając kompletnie nic, co potrafiłoby ulżyć w mękach, związanych z oczekiwaniem na mecz.
Po 10
minutach jestem, jak mi się wydaje w centrum Lyonu. Wszędzie widać
czerwone koszulki Albańczyków. Nawet w wypasionych furach na
szwajcarskich blachach rozbijających się po mieście nie uświadczę
innego koloru niż krwista czerwień. Czuję się trochę nieswojo,
bo jestem ubrany w żółtą koszulkę, żywo przypominającą barwy
rywala Albanii w dzisiejszy meczu. Dlatego oddalam się
i wracam pod stadion.
Tam
Albańczycy już w całkiem pokaźnej liczbie bawią się w
najlepsze. Rumunów ani widu, ani słychu. Wielu z nich nosi
tradycyjne nakrycie głowy, zwane "qeleshe."
Co
rusz formują okręgi, milkną na jakiś czas, przysiadając na
chwilę na czterech literach aby za chwilę wyskoczyć do góry, jak
wystrzeleni z procy. Wygląda to rewelacyjnie. Na stadionie niestety
nie do zrealizowania.
Albańczycy
są silnie zaangażowani politycznie. Nie trzeba znać albańskiego
aby to zauważyć. Cały czas na flagach widzę odwołania do
Wielkiej Albanii z Kosowem i częścią Macedonii. Jeden z fanów
poszedł po bandzie i przywołał Dardanię, historyczną krainę
rzymską, która mniej więcej pokrywa się z terytorium dzisiejszego
Kosowa.
Ogólnie rzec biorąc jestem przeciwny temu co robi FIFA i UEFA, która daje szansę gry drużynom narodowym z pseudokrajów, jakim jest Kosowo. Wkrótce pewnie powstanie reprezentacja Krymu, a za parędziesiąt lat pewnie pingwinów z Antarktydy ;-).
Kobiety
albańskie uroczo splatają dłonie pokazując dwugłowego orła -
symbol Albanii. To w ramach rozluźnienia. Jest inaczej, ale wciąż jest moc. Nawet Janusze z Polski nie przeszkadzają, robiący sobie zdjęcia z prawdziwymi Albańczykami, a nie jakimiś podrabiańcami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz