Jest poranek 12 czerwca, roku pańskiego 2016. Zwyczajowo o tej porze przeglądam internet, próbując na dobre otworzyć wciąż zaspane oczy. Świat stoi, tak jak stał, nie wybuchła żadna wojna, nie było też zamachu terrorystycznego, a gra Pokemon Go jest jeszcze w wersji beta na kilku komputerach nerdów z Nintendo. Jest dobrze, wszędzie rządzą njusy o Euro. Dowiaduję się, ile procent tłuszczu musi być w tuńczyku aby Krychowiak raczył go spożyć albo jak Szczęsny poznał Marinę.
Wtem nagle mój wewnętrzny spokój mącą migawki z Marsylii, gdzie wczoraj rozgrywany był mecz między Anglią a Rosją. Widzę zdemolowane ogródki piwne, elementy wyposażenia restauracji porozrzucane wzdłuż miejscowych bulwarów. Jest też relacja z tego, co działo się na stadionie po meczu, gdzie Ruscy solidnie pogonili Anglików. Jako, że oglądam to na BBC World to słyszę, że wszystkiemu winni są Ruscy. Ale nie to przykuwa moją uwagę, a miejsce rozrób - Stary Port. To miejsce brzmi jakoś znajomo. Pośpiesznie sprawdzam maila, gdzie mam potwierdzenie rezerwacji hostelu w Marsylii, modląc się aby to nie było tam. Widzę wołami napisane dwa wyrazy - Vieux Port, ale wciąż mam nadzieję, że" vieux" po francusku znaczy coś innego niż stary. Niestety jestem w błędzie.
Przyjdzie mi spędzić cztery dni w miejscu, gdzie dostać w ryj to taki bonus do pięknych widoków i kuchni śródziemnomorskiej. Jest za późno aby to odkręcić. Nic, jadę tam, a dokładniej pojawię się tam 18 czerwca.
Stary Port wita mnie piękną upalną pogodą, dzięki której stare odrapane kamieniczki wyglądają klimatycznie. Zapach świeżej ryby unosi się zaraz po wyjściu ze stacji metra, którego intensywność skutecznie niweluje orzeźwiająca bryza. Woda ma piękny lazurowy kolor. Im dalej od stacji, tym gorzej, ale nie na tyle aby włączyć tryb narzekania. Kamieniczki, te które błyszczą w słońcu śmierdzą moczem, a po niesłychanie wąskich chodnikach walają się śmieci.
Nie widzę nigdzie Ruskich. Jest natomiast mnóstwo Anglików, a ponadto są Szwedzi, Ukraińcy, Węgrzy, Polacy i śladowe ilości innych nacji. Jest spokój, nie ma rozrób, choć policji jest pełno, praktycznie każdy zaułek jest obstawiony przez radiowóz. Piwa tam nie uświadczysz poza restauracjami i pubami, gdzie ceny zaczynają się od 4,5 euro za 0,5l. I tak jest lepiej niż na stadionie, gdzie za rozwodnionego Carlsberga o szalonej zawartości 0,5% należy zapłacić 7 euro. Lidl, Carrefour czy Spar mają zakaz sprzedaży alkoholu do odwołania, więc nie ma za bardzo możliwości zaopatrzyć się tam i zrobić bibę w hostelu. Dobrze, że chociaż papierosy sprzedają. Jeśli już policja wyczaja pijących na ulicach, to nie wlepia im mandatów, tylko pozwala dopić piwo, ewentualnie gdy było dopiero otwarte zabiera i wylewa.
Jest tu fajnie i przyjaźnie, jak na festiwalu muzycznym, gdzie wszyscy są albo pijani albo naćpani. Jak dobrze, że nie sugeruję się tym, co podają media. Nie wiem, czy ten spokój związany jest z tym, że Ruscy wyjechali do Tuluzy na swój mecz, czy po prostu media wszystko wyolbrzymiają. Na dowód załączam zdjęcie, gdzie muzułmanka pozuje razem z Węgrami i Islandczykami. Takich sytuacji jest tu mnóstwo, a konsumpcja piwa, byle tylko było w plastikowym kubku na skraju ulicy jest powszechna.
Osobny akapit muszę poświęcić Węgrom, którzy zaprezentowali się w Marsylii chyba najlepiej. Pojawili się w Starym Porcie naprawdę w dużej liczbie, byli głośni, rozśpiewani, nie stronili też od pirotechniki, głośno wykrzykując "Ria, Ria, Ungaria." Widać było, że dawno nie byli obecni na dużej imprezie i chcieli się godnie zaprezentować.
Stary Port okazał się przyjaznym miejscem o niepowtarzalnym klimacie w którym bazę wypadową mieli kibice przynajmniej kilu drużyn, biorących udział w Euro. To tutaj rozpoczął się przemarsz polskich kibiców przed meczem z Ukrainą, w którym brało udział około 30 tys. ludzi. Jest to świetne miejsce aby się "nakręcić" przed meczem i poczuć namiastkę stadionowej atmosfery czy po po prostu przyjechać i zobaczyć, co Marsylia ma do zaoferowania.