wtorek, 26 lipca 2016

Stary Port - bilet w jedną stronę?

Jest poranek 12 czerwca, roku pańskiego 2016. Zwyczajowo o tej porze przeglądam internet, próbując na dobre otworzyć wciąż zaspane oczy. Świat stoi, tak jak stał,  nie wybuchła żadna wojna, nie było też zamachu terrorystycznego, a gra Pokemon Go jest jeszcze w wersji beta na kilku komputerach nerdów z Nintendo. Jest dobrze, wszędzie rządzą njusy o Euro. Dowiaduję się, ile procent tłuszczu musi być w tuńczyku aby Krychowiak raczył go spożyć albo jak Szczęsny poznał Marinę. 

Wtem nagle mój wewnętrzny spokój mącą migawki z Marsylii, gdzie wczoraj rozgrywany był mecz między Anglią a Rosją. Widzę zdemolowane ogródki piwne, elementy wyposażenia restauracji porozrzucane wzdłuż miejscowych bulwarów. Jest też relacja z tego, co działo się na stadionie po meczu, gdzie Ruscy solidnie pogonili Anglików. Jako, że oglądam to na BBC World to słyszę, że wszystkiemu winni są Ruscy. Ale nie to przykuwa moją uwagę, a miejsce rozrób - Stary Port. To miejsce brzmi jakoś znajomo. Pośpiesznie sprawdzam maila, gdzie mam potwierdzenie rezerwacji hostelu w Marsylii, modląc się  aby to nie było tam. Widzę wołami napisane dwa wyrazy - Vieux Port, ale wciąż mam nadzieję, że" vieux" po francusku znaczy coś innego niż stary. Niestety jestem w błędzie.

Przyjdzie mi  spędzić cztery dni w miejscu, gdzie dostać w ryj to taki bonus do pięknych widoków i kuchni śródziemnomorskiej.  Jest za późno aby to odkręcić. Nic, jadę tam, a dokładniej pojawię się tam 18 czerwca.

Stary Port wita mnie piękną upalną pogodą, dzięki której stare odrapane kamieniczki wyglądają klimatycznie. Zapach świeżej ryby unosi się zaraz po wyjściu ze stacji metra, którego intensywność skutecznie niweluje orzeźwiająca bryza. Woda ma piękny lazurowy kolor. Im dalej od stacji, tym gorzej, ale nie na tyle aby włączyć tryb narzekania. Kamieniczki, te które błyszczą w słońcu śmierdzą moczem, a po niesłychanie wąskich chodnikach walają się śmieci.


Nie widzę nigdzie Ruskich. Jest natomiast mnóstwo Anglików, a ponadto są Szwedzi, Ukraińcy, Węgrzy, Polacy i śladowe ilości innych nacji. Jest spokój, nie ma rozrób, choć policji jest pełno, praktycznie każdy zaułek jest obstawiony przez radiowóz. Piwa tam nie uświadczysz poza restauracjami i pubami, gdzie ceny zaczynają się od 4,5 euro za 0,5l. I tak jest lepiej niż na stadionie, gdzie za rozwodnionego Carlsberga o szalonej zawartości 0,5% należy zapłacić 7 euro. Lidl, Carrefour czy Spar mają zakaz sprzedaży alkoholu do odwołania, więc nie ma za bardzo możliwości zaopatrzyć się tam i zrobić bibę w hostelu. Dobrze, że chociaż papierosy sprzedają. Jeśli już policja wyczaja pijących na ulicach, to nie wlepia im mandatów, tylko pozwala dopić piwo, ewentualnie gdy było dopiero otwarte zabiera i wylewa.


Jest tu fajnie i przyjaźnie, jak na festiwalu muzycznym, gdzie wszyscy są albo pijani albo naćpani. Jak dobrze, że nie sugeruję się tym, co podają media. Nie wiem, czy ten spokój związany jest z tym, że Ruscy wyjechali do Tuluzy na swój mecz, czy po prostu media wszystko wyolbrzymiają. Na dowód załączam zdjęcie, gdzie muzułmanka pozuje razem z Węgrami i Islandczykami. Takich sytuacji jest tu mnóstwo, a konsumpcja piwa, byle tylko było w plastikowym kubku na skraju ulicy jest powszechna.

Osobny akapit muszę poświęcić Węgrom, którzy zaprezentowali się w Marsylii chyba  najlepiej.  Pojawili się w Starym Porcie naprawdę w dużej liczbie,  byli głośni, rozśpiewani, nie stronili też od pirotechniki, głośno wykrzykując "Ria, Ria, Ungaria." Widać było, że dawno nie byli obecni na dużej imprezie i chcieli się godnie zaprezentować.



Stary Port okazał się przyjaznym miejscem o niepowtarzalnym klimacie w którym bazę wypadową mieli kibice przynajmniej kilu drużyn, biorących udział w Euro. To tutaj rozpoczął się przemarsz polskich kibiców przed meczem z Ukrainą, w którym brało udział około 30 tys. ludzi. Jest to świetne miejsce aby się "nakręcić" przed meczem i poczuć namiastkę stadionowej atmosfery czy po po prostu przyjechać i zobaczyć, co Marsylia ma do zaoferowania. 





środa, 20 lipca 2016

Forbidden Faces From Albania

Four hours to the kick-off in a game Romania vs. Albania. I'm on the tram heading to Lyon Football Stadium from St. Exupery Airport. The tram seems to be floating. There is nothing wrong with the vehicle or the driver it's all because of the Albanians who have already started their game.

Chanting and singing isn't stopping even for one second. The tram isn't floating, now it's flying. Many of my Albanian companions won't remember anything from the match which is taking place tonight. This will become one of the most memorable moments in Albanian football, but not for them. Alcohol is reaping its harvest.

We still have seven stops to go. Driver has to stay adamant and wait for my Albanian colleagues vomiting outside or maybe only marking their territory in France. I don't know. Every bin has signs of the leftovers coming from their sick stomachs. Driver quickly gains my sympathy by showing great patience and understanding. Finally all of them are coming back to the tram to continue their journey. Soon after that we are approaching stadium. To precise we are about one kilometer
away from it.

The Police are waving towards us to indicate that they want us to change for another tram. This time we don't have to buy any tickets. I've managed to escape from the crowd and I'm changing for the underground to avoid dying from boredom. Being at the stadium in France three hours before the kick-off is not a good idea, because there is nothing to do out there and the beer is extremely expensive.

After another ten minutes I'm in Lyon city centre. Albanians wearing read shirts are everywhere. Even fancy cars on Swiss plates are completely taken over by bloody red colour. I don't feel comfortable in this crowd because I'm wearing yellow shirts that takes after like Romanian. It's not the smartest thing to be here, especially when Albania play against Romania. My decision is simple - I'm heading back to the stadium.



Albanians with the great numbers are out here, playing, dancing, celebrating the day. There is no trace of Romanians. Many of Albanians wear  traditional hats called "qeleshe."


I love these bastards. They are making circles to get into squat for a while. Next step is to quickly stand up and chant like nutters. It looks absolutely awesome. I'm afraid there is no chance to do something like this during the game.


Albanians have strong involvement in politics. You don't have to speak their language to notice that. I see flags of Albania and Kosovo all over the place. It makes me wonder if they want to carve part of Macedonian land to make Albania even bigger.
One of the fans is wearing shirt with the sign "Dardania." As far as I remember it was Roman territory that matches with the land where now Kosovo is.



Albanian women look amazing. Their demonstrate their patriotism by showing double headed eagle - the symbol of Great Albania. It's a bit different but still looks amazing. In my personal ranking of fans Albanians were on the top of the standing.









wtorek, 19 lipca 2016

Zakazane Gęby Z Albanii

Cztery godziny do meczu Rumunia - Albania w Lyonie. Jadę tramwajem z lotniska Saint-Exupery na stadion. Tramwaj zdaje się unosić w powietrzu, żadnej w tym winy motorniczego, po prostu Albańczycy rozpoczynają już teraz swój mecz. Okrzykom i przyśpiewkom nie ma końca. Tramwaj płynie. Wielu z nich nic nie zapamięta z meczu, który jak się później okaże będzie jednym z najbardziej pamiętnych w dziejach albańskiej piłki. Do stadionu mamy około siedem przystanków. Na każdym z nich stoimy dużej niż powinniśmy. Moi kompani spod znaku dwugłowego orła w ekspresowym tempie opróżniają zawartość swoich żołądków do pobliskich koszów na śmieci. Alkohol i upał zbierają żniwo. Motorniczy stara się być wyrozumiały i cierpliwe czeka aż zechcą łaskawie wrócić do tramwaju. 

Dojeżdżamy wreszcie do stadionu, a uściślając jesteśmy około kilometra od niego. Policja nakazuje nam wsiadać do darmowego szynobusu, który zawiezie nas pod bramę główną. Na szczęście udaję mi się wymknąć z rozśpiewanego orszaku i przesiadam się na metro. Bycie na stadionie we Francji 3 godziny przed meczem to zły pomysł. Można umrzeć z nudów. Niestety pod tym względem organizatorzy nie stanęli na wysokości zadania, nie zapewniając kompletnie nic, co potrafiłoby ulżyć w mękach, związanych z oczekiwaniem na mecz.


Po 10 minutach jestem, jak mi się wydaje w centrum Lyonu. Wszędzie widać czerwone koszulki Albańczyków. Nawet w wypasionych furach na szwajcarskich blachach rozbijających się po mieście nie uświadczę innego koloru niż krwista czerwień. Czuję się trochę nieswojo, bo jestem ubrany w żółtą koszulkę, żywo przypominającą barwy rywala Albanii w dzisiejszy meczu. Dlatego oddalam się i wracam pod stadion.


Tam Albańczycy już w całkiem pokaźnej liczbie bawią się w najlepsze. Rumunów ani widu, ani słychu. Wielu z nich nosi tradycyjne nakrycie głowy, zwane "qeleshe."


Co rusz formują okręgi, milkną na jakiś czas, przysiadając na chwilę na czterech literach aby za chwilę wyskoczyć do góry, jak wystrzeleni z procy. Wygląda to rewelacyjnie. Na stadionie niestety nie do zrealizowania.


Albańczycy są silnie zaangażowani politycznie. Nie trzeba znać albańskiego aby to zauważyć. Cały czas na flagach widzę odwołania do Wielkiej Albanii z Kosowem i częścią Macedonii. Jeden z fanów poszedł po bandzie i przywołał Dardanię, historyczną krainę rzymską, która mniej więcej pokrywa się z terytorium dzisiejszego Kosowa.




Ogólnie rzec biorąc jestem przeciwny temu co robi FIFA i UEFA, która daje szansę gry drużynom narodowym z pseudokrajów, jakim jest Kosowo. Wkrótce pewnie powstanie reprezentacja Krymu, a za parędziesiąt lat pewnie pingwinów z Antarktydy ;-). 

Kobiety albańskie uroczo splatają dłonie pokazując dwugłowego orła - symbol Albanii. To w ramach rozluźnienia. Jest inaczej, ale wciąż jest moc. Nawet Janusze z Polski nie przeszkadzają, robiący sobie zdjęcia z prawdziwymi Albańczykami, a nie jakimiś podrabiańcami.